Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży
Konkurs literacki na opowiadanie inspirowane twórczością Stanisława Lema z elementami historii Łomży rozstrzygnięty!
W dniu 14 października 2021 r. w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Łomży odbyło się podsumowanie konkursu literackiego na opowiadanie inspirowane twórczością Stanisława Lema z elementami historii Łomży. Konkurs adresowany był do mieszkańców Łomży
i powiatu łomżyńskiego, zarówno do młodzieży, jak i osób dorosłych. Celem przedsięwzięcia była popularyzacja kreatywnego pisarstwa w oparciu o twórczość Stanisława Lema, upowszechnienie wiedzy o historii Łomży oraz uczczenie 100. rocznicy urodzin pisarza.
Zadaniem uczestników było napisanie opowiadania science-fiction inspirowanego twórczością Stanisława Lema z wplecionymi elementami historii Łomży.
Na konkurs wpłynęło 5 opowiadań. Były to prace autorskie, wcześniej niepublikowane
i nienagradzane w innych konkursach literackich.
Komisja w składzie:
Jerzy Tarczewski – nauczyciel polonista
Barbara Chojnowska – nauczyciel polonista
Anna Kamińska – polonista, bibliotekarz MBP
postanowiła przyznać następujące nagrody:
Marcin Olszewski
I miejsce i nagroda w wysokości 200 zł
Marcin Olszewski za konsekwentne zrealizowanie wymogów regulaminu konkursowego, a więc odwołanie do twórczości Lema i historii Łomży oraz stylistyczną swobodę wypowiedzi.
Anna Bronowicz
II miejsce i nagroda w wysokości 150 zł
Anna Bronowicz za ciekawy pomysł i indywidualny styl wypowiedzi
Grażyna Kulesza Szypulska
III miejsce i nagroda w wysokości 100 zł
Grażyna Kulesza Szypulska za zakorzenienie w historii Łomży i odwołanie do twórczości Stanisława Lema.
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży
Zapraszamy do lektury prac konkursowych!
Łamanie zasad
– Jaka jest podstawowa zasada podróży w czasie? Pamięta pan?
– Tak, słyszałem to już z milion razy. Żadnej interakcji, nie interweniować
w obserwowane wydarzenia, choćby nie wiem co się działo – odpowiedziałem z przekąsem.
– Panu może się to wydawać męczące, ale zapewne słyszał pan o efekcie motyla. Trzepot jego skrzydeł w Ameryce mógłby spowodować tajfun w Japonii. A my tu mówimy
o wizycie w czasach przeszłych! Nawet jeśli ma ona wymiar tylko turystyczny, to drobne wydarzenie, z pozoru nieistotne, na przykład zwykła rozmowa, może w konsekwencji doprowadzić do kolejnej wojny światowej. A myślę, że trzy dla naszej planety to już wystarczająco dużo.
Rzeczywiście -facet ma rację – pomyślałem. Ostatnia wojna światowa, która wybuchła w 2050 r. z uwagi na niedobory wody pitnej, spowodowane z kolei wysychaniem jej naturalnych źródeł w związku z nieustannym ocieplaniem się klimatu, była dla Ziemi dewastująca. Użycie bomb atomowych zamieniło ogromną połać Ziemi w pustynię, gdzie licznik Geigera wygrywa kankana – nie będzie można ich odwiedzić jeszcze przez dobrych kilkaset lat. Cóż, mówi się, że zwierzę bez możliwości ucieczki walczy zawsze najbardziej zajadle – a gdy były nim państwa i rzesze zamieszkujących je ludzi, którym groziła śmierć
z pragnienia, wszelkie sentymenty i moralność odłożono na bok.
Kryzys udało się zażegnać dopiero wtedy, gdy międzynarodowa grupa naukowców opracowała metodę sztucznego wytwarzania wody na masową skalę. Problem w tym, że zrobili to „odrobinę” za późno. W momencie powstania wynalazku większa część planety
i tak nie nadawała się już do zamieszkania, stąd ludzkość zmuszona była skryć się
w podziemnym bunkrach. Schrony są ze sobą jako tako skomunikowane za pomocą linii telefonicznej i prymitywnego Internetu, gdyż samo wyjście na powierzchnię na dłużej niż dobę to pewna śmierć. Ale przynajmniej mamy wodę. I tak trwa to już bez zmian kilka pokoleń. A właściwie trwało. Do momentu kolejnego przełomowego odkrycia mądrych głów…
Maszyna czasu. Okazało się, że tak potężna dawka promieniowania jaką poczęstowano Ziemię może być wykorzystana do wytworzenia energii wystarczającej do kilkudziesięciominutowego przeniesienia obiektu wielkości człowieka w przeszłość. Podróż
z miejsca, w którym znajdujesz się obecnie do tego samego miejsca, ale dawniej. Tak narodziła się chronoturystyka – mieszkańcy bunkrów mogli obserwować jego otoczenie przed zagładą. Swoją drogą to zabawne, że nawet w obliczu końca świata ludzkość zawsze znajdzie sposób na zapewnienie sobie rozrywki.
I właśnie to doprowadziło mnie przed oblicze starszego, łysiejącego gościa
w zdecydowanie za dużych okularach, który energicznie zaczął pstrykać palcami.
– Halo, czy pan mnie w ogóle słucha? – teraz zaczął mi machać rękami przed twarzą.
– Tak, przepraszam, zamyśliłem się – odparłem.
– No dobra, więc jeszcze raz – westchnął mój rozmówca z wyraźnym zirytowaniem
w głosie – Każdy chronoturysta otrzymuje kombinezon, zapewniający całkowitą niewidzialność. To po to, by wyeliminować wszelkie możliwe interakcje i wpływ na bieg wydarzeń. Nie chcemy by, dajmy na to, mieszkańcy średniowiecznej Łomży spanikowali na widok pańskiego nieprzystającego do ich czasów stroju, prawda? Dodatkowo otrzymuje pan czasomierz z licznikiem ustalonym na 15 minut – to czas, który może pan w pełni wykorzystać na obserwację przeszłości i zwiedzanie, po jego upływie wraca pan do przyszłości. Wszystko jasne?
– Tak, jak najbardziej. Czy mogę końcu wybrać scenariusz wycieczki? Mam wrażenie, że wysłuchiwanie wszelkich pouczeń zajmuje więcej czasu niż sama podróż – odpowiedziałem z przekąsem.
– A więc dobrze. W Schronie Łomża oferujemy cztery scenariusze. Naszym celem jest wlać w serca mieszkańców odrobinę nadziei, że jeszcze kiedyś będzie lepiej, pokazać im, że przeszłość to była nie tylko wojna albo radioaktywna pustynia po niej. Stąd też staramy się pokazać piękno poprzednich czasów i Łomżę w czasach jej największej świetności. Scenariusz pierwszy to wiek IX, prapoczątki miasta i jego osadników- jest często wybierany przez naszych turystów z uwagi na największe nagromadzenie dzikiej przyrody. Dzisiaj większość z nas zwierzęta i rośliny zna tylko z obrazków starych, pożółkłych książek, więc możliwość zobaczenia na żywo łosia bądź jelenia stanowi dużą atrakcję. Może jak będzie miał pan szczęście uda się panu dojrzeć ten okaz, który uwieczniono w herbie naszego miasta-schronu? – starzec spojrzał na hologram na ścianie wyświetlający obraz jelenia skaczącego przez kamienie.
– Brzmi kusząco, ale nim się zdecyduję chciałbym poznać pozostałe opcje.
– Już służę wyjaśnieniami. Scenariusz nr 2 to przeniesienie się w czasie dokładnie do dnia 15 czerwca 1418 roku, kiedy to będzie pan świadkiem przekazania Łomży praw miejskich przez księcia Janusza I. Poza tym sam XV wiek jest niezwykle ciekawy
z historycznego punktu widzenia i z pewnością będzie miał pan tam co obserwować. Trzecia opcja to wiek XIX, z tego okresu pochodziło najwięcej łomżyńskich zabytków, niestety zniszczonych w Trzeciej Wojnie, jak dawny ratusz albo gmach sądu. Z kolei ostatnią propozycję, ja osobiście nazywam nostalgiczną, rok 2030, jeszcze daleko do czasów wojny, jeszcze przed kryzysem wody pitnej. Możliwość zobaczenia świata tuż przed upadkiem, zanim wszystko rozpętało się na dobre. – zadumał się na chwilę. – To jak, potrzebuje pan momentu na zastanowienie się?
– Nie, myślę, że jestem gotowy. Chcę usłyszeć śpiew ptaków, szum rzeki, chcę poczuć zapach lasu. Wybieram pierwszą opcję.
– A więc dobrze – starszy mężczyzna klasnął w dłonie – Proszę włożyć kombinezon
i zapraszam na fotel Tempusa.
Ach, słynny Tempus, maszyna czasu. Powiem szczerze, że w konfrontacji z tym jak ją sobie wyobrażałem jej rzeczywisty obraz nie zrobił na mnie zbyt dużego wrażenia. Ot, zwykła kula o wysokości 3 metrów z jednymi małymi drzwiczkami. W środku małe siedzenie i mnóstwo różnych świecidełek. Nawet nie zamontowali okna. Cóż, pomyślałem, przecież nie środek transportu jest najważniejszy w wycieczce tylko jej cel. A ten zapowiadał się niesamowicie. Rozsiadłem się więc wygodnie i czekałem na to co miało nastąpić dalej.
Drzwi maszyny zamknęły się. Poczułem drgania, światła zaczęły pulsować rytmicznie na czerwono. Z początku powoli, potem coraz szybciej, aż w końcu jedyne co widziałem to tylko jednostajna czerwień. Po chwili poczułem, że wszystko zwalnia, uspokaja się, kiedy nagle błysk jasnego światła oświetlił mnie i…
Upadłem twarzą na ziemię. Zero punktów za styl lądowania. Podniosłem się.
Z początku nic nie widziałem, obraz przed moimi oczami był całkowicie rozmazany. Docierały do mnie jednak dźwięki otoczenia.
– Schneller, schneller! Komm her zu mir!
To nie brzmiało jak jeleń, w żadnym wypadku. Coś poszło nie tak…
Kształty stawały się coraz wyraźniejsze…
Coś poszło BARDZO nie tak!
Zostałem przeniesiony w czasy II wojny światowej! To musi być rok 1941, kiedy
w Łomży było getto. Gdyby nie kombinezon zapewniający niewidzialność pewnie zarobiłbym kulkę w głowę, zanim bym się zorientował, co się dzieje. A to dlatego, że kilka metrów ode mnie stał niemiecki żołnierz, który krzyczał w stronę jakiejś młodej dziewczyny. Gestem pokazywał na ścianę, domyśliłem się, że każe jej tam stanąć. Dziewczyna, najpewniej Żydówka, była cała zapłakana, kręciła głową. Niemiec uderzył ją w twarz, a potem pchnął
w kierunku ściany.
O nie, pomyślałem, już ja wiem, co on planuje zrobić.
„Żadnej interakcji, nie interweniować w obserwowane wydarzenia, choćby nie wiem co się działo.” – zabrzmiały mi nagle w głowie moje własne słowa sprzed kilkunastu minut.
Zalał mnie potok sprzecznych myśli. Z jednej strony, że zaraz na moich oczach zginie człowiek, muszę coś zrobić, nie mogę stać bezczynnie, a z drugiej, że ona już przecież zginęła i to ponad 200 lat temu, obserwuję coś co już było. Podstawowa zasada podróży w czasie, nic nie zmieniać.
Dziewczyna bezwładnym krokiem zmierzała w kierunku ściany, pusty wzrok miała wbity w ziemię. Niemiec zaczął w tym zaczął sięgać po karabin zawieszony na ramieniu.
– Chrzanić zasady! – krzyknąłem i pobiegłem w stronę żołnierza.
Ten odwrócił się zaskoczony, ale nic nie dostrzegł. Zwłaszcza mojej pięści, która wylądowała na jego podbródku, posyłając go nieprzytomnego do tyłu. Odwróciłem się w stronę dziewczyny, która stała przerażona z szeroko otwartymi oczami skierowanymi w stronę leżącego Niemca.
– Uciekaj, ukryj się! – krzyknąłem w jej stronę.
Żydówka wydawała się jeszcze bardziej przerażona niż przed chwilą, słysząc ponownie głos znikąd. Po krótkiej chwili jednak wzięła nogi za pas i zaczęła biec w stronę najbliższego niezniszczonego budynku, tylko jeszcze raz oglądając się za siebie, szukając wyjaśnienia tej sytuacji.
Zegarek na moim nadgarstku nagle zaczął pulsować na czerwono. Już minęło 15 minut? Tak szybko? Poczułem nagle nieprzyjemne uczucie w żołądku i ponownie oświetliło mnie jaskrawe światło.
– Mój Boże, najmocniej pana przepraszam, nie wiem jak to się stało, ale wysłaliśmy pana omyłkowo w czasy II wojny światowej! Będziemy musieli natychmiast przyjrzeć się tej usterce, nigdy wcześniej to się nie zdarzyło. Dobrze, że nie zginął pan od bombardowania, że jest pan cały i zdrowy. Przez chwilę wszystko będzie rozmazane, zaraz wróci pan do siebie.
Kształty stawały się coraz wyraźniejsze. Miałem jednak poczucie, że otoczenie, w którym się znajduję różni się od tego, z którego wyruszyłem.
– Zaraz, zaraz, dlaczego my nie jesteśmy w bunkrze Łomża? – zapytałem z nutą przerażenia w głosie.
– Bunkier? O czym pan mówi? Jaki bunkier? A co to, wybuchła jakaś wojna atomowa, że mamy się chować po bunkrach? Chyba jednak musi pan jeszcze chwilę odetchnąć po tej podróży, bo trochę pan bredzi. Co prawda, kiedyś czytałem, że mogła nam grozić Trzecia Wojna Światowa o zasoby wody pitnej, gdyby nie w porę stworzony wynalazek wnuczka jakiejś kobiety ocalonej z Holocaustu, ale wie pan, to takie tam gdybania historyków, co by było gdyby. Tego nigdy się już przecież nie dowiemy.
– Rzeczywiście, nie ma na to szans – odparłem.
Kroniki Łomżyńskie A.D.2222 – z kryształów pamięci przez archeobota skopiowane.
Bravus Explorans obudził się wcześnie rano, jak zwykle zaczął dzień od sprawdzenia licznika. „Jeszcze 20 litrów”-pomyślał. Czas zacząć przygotowania.
Wyszedł na swój codzienny spacer po mieście. Słońce paliło niemiłosiernie, jak codziennie od wielu lat. Miasto oślepiało oczy bielą domów, ścianami z weneckiego szkła, białymi markizami nad oknami. Rozpalony bruk parzył stopy. Ostatnie drzewa znikły już dawno temu. „Nie miały co pić” – tłumaczyła mu matka, kiedy był jeszcze bardzo mały. Nie pamiętał jej dokładnie. Umarła w dniu swoich trzydziestych urodzin tak jak wszystkie matki w mieście.
Wszedł na platformę poduszkowca zaparkowanego przed domem i kazał autopilotowi popłynąć w kierunku Bulwarów. Biegły wzdłuż wyschniętego koryta rzeki, która kiedyś płynęła w dolinie. Nazywała się Neris albo Narew, nie pamiętał dokładnie. Na miejscu zszedł na ścieżkę obrzeżoną sztucznymi trawami i trójwymiarowymi iluzjami kwiatów. Mimo połowy maja nad wyschniętą doliną panowała cisza. Ptaki znikły przed około wiekiem. Nikt nie wiedział, gdzie się podziały, bo od wieku nikt nie opuszczał Miasta. Nie było po co, bo wiadomo było, że na zewnątrz jest tylko pustka, rozpalona pustynia, wypełniona spękaną czarną ziemią. Nawet nie żółtym piaskiem afrykańskich pustyń tylko niekształtnym wyschniętym pyłem. Jakakolwiek podróż była zbędnym wydatkiem energii i wody, potrzebnych przecież do przeżycia. Formalnie nikt nie zabraniał opuszczania Miasta, ale wszyscy wiedzieli, że nie ma to najmniejszego sensu.
Bravus szedł powoli w kierunku stalowego kolejowego mostu, którym od dwustu lat nie przejechał żaden pociąg. Rozmyślał o tym, co wkrótce będzie musiał zrobić. Doszedł już do granicy, jak w funkcji matematycznej (lim). Zbliżały się jego trzydzieste urodziny i wiedział, że będą one ostatnie. Na jego liczniku zostało 20 litrów wody z 10 000 litrów, które przydzielono mu po urodzeniu. Każdy nowonarodzony mieszkaniec miasta otrzymywał tyle samo. Jednym starczało to na 30 lat, jeśli zużywali około 1 litra na dobę, inni wyczerpywali limit około 25 urodzin, zdarzyło się kilka razy w ciągu ostatnich dwustu lat, że najbardziej oszczędni dożyli 50 urodzin, ale oni musieli zrezygnować zupełnie z mycia się i prania czegokolwiek. Na szczęście wynaleziono syntetyczne jednorazowe ubrania, natryskiwane rano pod postacią sprayu, które wieczorem zdejmowano i oddawano do utylizacji. Bravus nie był ani szczególnie oszczędny, ani nadmiernie rozrzutny, dlatego osiągnął przewidzianą średnią statystyczną. Był ogólnie z siebie zadowolony, choć zbliżający się dzień odejścia lekko go niepokoił i wywoływał pewne refleksje filozoficzne. Skłonność do rozmyślań i analiz stanowiła jego piętę achillesową, skutek niepożądanej mutacji genetycznej SNU 2222 (syndrom niezależnego umysłu, gen 2222) Stwierdzono ją tuż po urodzeniu w trakcie przesiewowych badań DNA i rozważano przedwczesną utylizację, ale ze względu na niewątpliwe zasługi jego rodu (wywodził się w linii prostej od ojców założycieli Miasta) postanowiono pozostawić go przy życiu w przepisowym czasie, lecząc mutację środkami zmniejszającymi penetrację i ekspresję szkodliwego genu. Było to ze wszech miar rozsądne postępowanie, zważywszy jego niewątpliwe talenty matematyczne.
Bravus obszedłszy Miasto stwierdził, że w zasadzie nie ma czego żałować. Poszarzała biel domów, brąz spękanej ziemi, nienaturalna zieleń sztucznych drzew i zamglony błękit nieba, przesłonięty beżową mgiełką pyłów nie stanowiły jego ulubionej palety barw. Około południa zaszedł do swej ulubionej restauracji obok starej opuszczonej budowli z czerwonej cegły (jakiś relikt dawnych czasów, nie wiedział dokładnie), aby posilić się tubką liofilizowanego białka z pożywnych larw azjatyckich i popić to dozwoloną szklanką wody. „Woda”-pomyślał-„Jeszcze całe 20 litrów”.
Po południu postanowił po raz pierwszy w życiu odwiedzić Miejskie Pola Elizejskie, oddzielone od Miasta sztucznym laserowym nurtem Styksu. Laserowa rzeka piętrzyła się błękitno-srebrnymi kaskadami migotliwego światła. Za nią widać było kompleks brył geometrycznych z białego marmuru. Sześciany, ostrosłupy i graniastosłupy przeplatały się ze sobą w różnych płaszczyznach, niczym sen szalonego matematyka. Bravus wszedł na jeden z poduszkowców zaparkowanych nad brzegiem laserowej rzeki i przepłynął na drugą stronę. Bioskaner przy wejściu zidentyfikował go błyskawicznie i automatyczne drzwi wejściowe rozsunęły się bezszelestnie.
-Witamy w Łomżyńskim Hadesie-powitał go aksamitny kobiecy głos płynący zewsząd i znikąd.
-Dzień dobry- mruknął niezbyt pewnie-przyszedłem, bo zbliża się czas mojego przeobrażenia i chcę wybrać sobie odpowiednie miejsce.
-Oczywiście. Bardzo słuszna decyzja. Najlepiej wcześniej samemu wybrać sobie najprzyjemniejszą niszę, z ulubionymi wizualizacjami i odpowiednią muzyką.
-Czy mogę zobaczyć….zobaczyć….lokatorów Hadesu?-zająknął się niepewnie. Perspektywa przyjemnych wizualizacji i niebiańskiej muzyki jakoś nie przekonywała go do tego miejsca.
-Ależ oczywiście-głos słodko zadźwięczał- zależy nam na pełnej satysfakcji naszych klientów.
Bravus podążył za małym dronem, który pojawił się niespodziewanie w jednym z korytarzy promieniście rozchodzących się z centralnego okrągłego holu. Po kilkudziesięciu metrach zobaczył pierwsze szklane okna, za którymi w opalizującej barwnej mgle unosiły się kształty podobne do ludzkich postaci, ale obraz rozmywał się i migotał, nie pozwalając na dokładne odróżnienie szczegółów. Przypominało mu to wielki plaster miodu, który widział na jakiejś starożytnej ilustracji. Wiedział, że było to kiedyś popularne pożywienie ludzi, ale sam smaku miodu nigdy nie poznał. Od kilkuset lat nie było już pszczół.
Po kilkunastu minutach kontemplowania słodkiej niebiańskiej przyszłości, która za dwadzieścia dni miała stać się również jego udziałem, poczuł przypływ zupełnie ziemskich mdłości i wrócił pośpiesznie do głównego holu. Tu szybko wpisał do terminala swoje życzenia co do kształtu niszy (niech będzie zwyczajnym prostopadłościanem) i rodzaju muzyki usypiającej (może być jeden ze starożytnych koncertów Jarre’a). Czym prędzej opuścił to miejsce i z ulgą wyszedł w błękitny mrok tropikalnego wieczoru.
Przez następne dwadzieścia dni załatwiał różne ważne formalności w Urzędzie Centralnym Miasta, aby przenieść się do Hadesu w sposób systematyczny i uporządkowany. Jednocześnie walczył z natłokiem coraz dziwniejszych myśli. „Dlaczego wszyscy tak łatwo i chętnie godzą się na Przeobrażenie, gdy kończy się przydzielony im życiowy zapas wody?”-zaczął rozmyślać, gdy stan jego Licznika pokazał 10 litrów. Przecież mogliby zacząć walczyć o dodatkowe litry. Genetyczna betryzacja nie tłumaczy wszystkiego. Można przecież przełamać fizjologiczne bariery braku agresji. Silny lęk może uwolnić dodatkowe pozostałe zapasy adrenaliny. Słyszał coś o dodatkowych zabezpieczeniach, ale były to głównie plotki przekazywane ściszonym głosem tam, gdzie nie było czujników dźwiękowych i analizatorów fal mózgowych. Jedni wspominali o Chmurze milionów mikroskopijnych magnetycznych procesorów, otaczających Miasto, które wytwarzając gigantyczne pole magnetyczne modyfikują procesy neuronalne ludzi. Podobno co jakiś czas Chmura nadpływała od wyschłych bagien otaczających Miasto pod postacią Czarnej Mgły. Inni twierdzili, że ciągle jest aktywny dawny wirus, który spowodował wielką epidemię w XXI wieku, tyle że w zmutowanej formie wywołuje euforyczne uwielbienie dla wszelkiej Władzy i posłuszeństwo wobec Ojców Zarządzających i ich dekretów. O prawdziwości tej tezy miały świadczyć wciąż nowe laserowe kwiaty i znicze na pomniku Małego Brata Założyciela. To były jednak tylko niesprawdzone dywagacje. Na pewno było tylko wiadomo, że wciąż jest aktywny dawny wirus Zika, który podległ bardzo korzystnej z punktu widzenia polityki demograficznej mutacji, powodując trwałą niezdolność mieszkańców do poczęcia więcej niż jednego dziecka, a u wielu nawet ta mizerna jedynka stał się niemożliwa do osiągnięcia, redukując się do okrągłego zera. Przy ścisłym limicie zużycia wody było to prawdziwe błogosławieństwo.
Przez pozostałe 10 dni Bravus Explorans odczuwał coraz większy niepokój, co należało oczywiście przypisać nieszczęsnej mutacji SNU 2222 (jako, że zdecydowana większość mieszkańców Miasta przenosiła się na Pola Elizejskie z błogim i niczym niezmąconym poczuciem spełnienia).
W dniu ostatecznym, wypiwszy ostatni litr wody, Bravus zamknął swój mikroskopijny apartament na 10 piętrze białego wieżowca, wyzerował licznik, wykasował wszystkie dane z domowego komputopa i wyruszył w stronę Pól Elizejskich. Gdy poduszkowiec zatrzymał się po drugiej stronie Rzeki u progu Marmurowego Kompleksu, Bravus już miał wejść w otwierające się drzwi, ale jakiś nagły impuls kazał mu się cofnąć. Poczuł nieprzezwyciężoną chęć zobaczenia, co jest po drugiej stronie marmurowego miasta. Postanowił je obejść pieszo, odwoławszy poduszkowiec. Kompleks ciągnął się dość długo, ale w końcu marmurowa biel ustąpiła miejsca brązowej spękanej pustyni. Bravus stwierdził, że skoro zaszedł już tak daleko, to nie ma sensu się już cofać, i ruszył dalej. Po kilku godzinach marszu pustynia zaczęła zmieniać charakter, ziemia była jakby mniej spękana, a w szczelinach zaczęły pojawiać się pojedyncze żywe rośliny. Zdumiewające! Bravus nie widział nigdy żywych roślin. Po kolejnej godzinie zamajaczyły przed nim wysokie wzgórza, upał był dokuczliwy, a Bravus spragniony i wyczerpany, ale postanowił zdobyć się na jeszcze jeden wysiłek. Ostatkiem sił wspiął się na najniższe ze wzgórz i spojrzał w dół. Zdumienie odebrało mu mowę. W dole lśniło błękitne jezioro, otoczone bujnymi zielonymi wzgórzami. Wokół widać było kilka srebrnych namiotów, a pomiędzy nimi sączył się w górę dym z ogniska. „Prawdziwy ogień – coś podobnego” – pomyślał oszołomiony Bravus i popędził jak oszalały w dół. „To chyba omamy wzrokowe wskutek odwodnienia” – kołatało mu się w głowie jedyne rozsądne wytłumaczenie. Kiedy już dotarł do dna zielonej doliny, zobaczył kilka sylwetek podążających w jego kierunku.
-Witaj bracie-powiedział najwyższy z nich, błękitnooki mężczyzna o ogorzałej szczerej męskiej twarzy – Czy przybywasz z Miasta?
-Tak – odparł wyczerpany Bravus – A kim wy jesteście?
-Jesteśmy tymi, którzy nie uwierzyli, że nie ma nic poza Miastem, i tymi, którzy odważyli się mieć pragnienia. Od dziś Ty też będziesz jednym z nas.
Trójka z nieboskłonu ( i ten czwarty)
Pilot Pirx patrolował okolice planety Kryonia. Zbudowana z lodowych kryształów, zamieszkiwana przez niezwykłych kryształowych Kryonidów, była niedostępna dla przedstawiciela ludzkiego rodzaju. Krążyły legendy o próbie jej podboju przez różne mafie, partie i organizacje nieużytku publicznego, ale nikomu z tych, co wylądowali na jej powierzchni, nie udało się wrócić. A może wcale ich nie było? Może to tylko sprawnie działająca planetarna komórka propagandy rozsyłała takowe wieści po wszechświecie?
W celu wyjaśnienia sytuacji wysłano w okolice planety właśnie niezawodnego Pirxa. Miał, za pomocą aparatury uzyskanej z Unii Międzyplanetarnej, przyjrzeć się lodowej kuli na Oceanie Galaktyki im. Stanisława Lema.
Pilot Pirx włączył auto pilota i pokładowy komputer. Na monitorze typu 10K oglądał metr po metrze, bo lodowe metro też na planecie istniało. I nagle….
– Są! – ryknął.
Na ekranie ujrzał legendarnych trzech elektrycerzy, którzy kiedyś zjawili się na Kryonii i nigdy nie wrócili tam, skąd przybyli. Mosiężny nadal tkwił w lodzie jak owad w bursztynie, Żelazny zamarznięty siedział na skale, a Kwarcowy, utopiony w czarnej wodzie, też znaku życia nie dawał.
Przy pomocy najnowszego sprzętu, pochodzącego z wyprodukowanego na potrzeby zwalczania przestępczości na planecie Pandemia Plus, Pirx teleportował trzech byłych śmiałków na pokład swego LOM 2021. Żelaznemu naoliwił stawy olejem lnianym z drugiego tłoczenia. Kwarcowego wyczyścił preparatem Silit Benk. Mosiężny czekał aż odtaje.
„Idioci, po co wam była ta wyprawa. Cóż bowiem może przyjść istocie, która pod słońcem mieszka, z klejnotów gazowych i srebrnych gwiazd lodu?” – powiedział Pirx jak ongiś Baryon Lodousty, telepatycznie oczywiście.
Rycerze westchnęli.
„Mamy dosyć wypraw po bogactwa. Mamy dosyć bycia rycerzami. Zabierz nas w miejsce spokojne, gdzie woda czysta i trawa zielona, a dziewczyny ładne.”
Pirx myślał, myślał i wymyślił.
Dotarł nad rzeką tak czystą, że widać było pływające w niej ryby, ocierające się o podwodną roślinność. Rzeka wiła się wśród pół, łąk i zarośli. Na łąkach pasło się bydło rogate, na polach rosło zboże, w zaroślach siedzieli rybacy. Po rzece pływały pychówki.
Kosmiczny pojazd Pirxa wylądował na polu, z którego właśnie zebrano plony.
– I jak? Może być? Chcecie tu zostać? – zapytał pilot ostrożnie stąpając po ściernisku.
– A mamy inne wyjście… – filozoficznie odpowiedział Kwarcowy.
– Macie. Możemy wrócić na Kryonię.
Elektrycerze wzruszyli ramionami. Oznaczało to oczywiście „Innego wyjście nie mamy. Na Kryonię nie chcemy.”
– No to słuchajcie uważnie. To jest planeta Ziemia, rok 1854. Tu tracicie wszelkie swoje kosmiczne moce. Jak widzicie, telepatia tu nie funkcjonuje. Rzeka nazywa się Narew, a za tym wzgórzem jest miasto Łomża. Niewielkie, spokojne i takie na zawsze pozostanie. Dziewczyny dorodne, możecie sobie jakąś wybrać, osiedlić się i żyć. Tu, jak to tutejsi mówią, jest jak u Pana Boga za piecem.
Eksrycerze westchnęli głośno. Pirx poklepał Mosiężnego po plecach.
– Dobrze będzie – powiedział. Wsiadł do swego LOMa i odleciał.
Przybysze z dalekiego kosmosu usiedli nad brzegiem rzeki i patrzyli tęsknie w niebo. Słońce świeciło. Pychówki płynęły. Ryby łapały przynętę, a rogacizna przeżuwała zjedzoną wcześniej trawę.
W pewnym momencie na czystym jak niebiański błękit firmamencie pojawiło się przedziwne zjawisko. Na górze miało wielką różową kulę, na dole otwarte brązowe pudło. Kula z pudłem połączona była sznurkami o barwie nieustalonej.
Wielki przedmiot wylądował na tym samym ściernisku, na którym wcześniej stał pojazd Pirxa. Z pudła wyskoczył młody mężczyzna.
– Salut! – krzyknął radośnie do patrzących na niego istot też przybyłych z przestworzy – Qui es-tu? Où sommes-nous? Aha, rozumiem, wszystko jasne, nie rozumiecie, zaraz zacznę po waszemu…
– Nie trzeba, rozumiemy. Znamy wszystkie oficjalne języki w Unii Międzyplanetarnej. Co to jest i coś ty za jeden? – zapytał Kwarcowy.
Człowiek podał mu rękę:
– Juliusz Verne jestem. Francuz. To jest balon, najnowszy szczyt techniki do swobodnego podróżowania po nieboskłonie. Latam nim, bo poszukuję tematów do powieści. Pisarzem będę. A wy, tutejsi?
Kwarcowy pomyślał, bo już jego myślenie żadnej szkody mu nie przynosiło, co odpowiedzieć człowiekowi z nieba.
– Nie, nie tutejsi. My też z nieboskłonu.
I tak oto rozpoczęła się przedziwna rozmowa nad Narwią. Młody Verne słuchał opowieści o księżycach, galaktykach i pojazdach kursujących pomiędzy nimi. Eksrycerze wypytywali o czasy, w których przyszło im żyć. Była mowa o dziewczynach, obecnych i tych z przyszłości;
o piwie, ówczesnym i tym, co to za przeszło sto lat będzie produkowane w pobliskiej Łomży;
o rzece, co to ciągle płynąć będzie…
Nadeszła noc. Rogacizna wróciła do obór. Pychówki upalowane stały na brzegu. Rybacy poszli spać. Ziemski Księżyc zaświecił.
– A tam warto się wybrać? – zapytał Juliusz wskazując ciało niebieskie będące w drugiej kwadrze.
– Nie warto. Tylko pył i kratery – rzekła Żelazny – Kiedy szukałem bogactw we wszechświecie, wylądowałem tam. Niczego tam nie było.
– A jednak kusi… – westchnął młody Francuz – Kiedyś inny człowiek tam dotrze…
– No, w 1969…. – westchnął Kwarcowy.
Mosiężny włączył się do rozmowy pytając:
– Skąd wiesz?
– Do szkoły chodziłem. Na zajęciach z historii starożytnej było o tym.
Wszyscy westchnęli.
I tak, na wzdychaniach, opowiadaniach i snuciu teorii filozoficznych, po co w ogóle człek rusza się z własnego domu, upłynęła noc nad Narwią. Kiedy wstało słońce i rybacy wyszli łowić ryby, rogacizna żreć trawę, a pychówki wypłynęły na rzekę, rozmówcy pożegnali się. Verne wsiadł do balonowego kosza:
– Żegnajcie marzyciele! – pomachał ręką.
„Niesamowici ludzie nad tą Narwią mieszkają. Mają większą wyobraźnię niż ja” – pomyślał i uniósł się w powietrze.
Natomiast trzej byli rycerze ruszyli w stronę miasta, które było ciche, spokojne i takie miało pozostać. Wspinając się na wzgórze spotkali trzy młode i dorodne dziewczyny. Miłość wybuchła od pierwszego wejrzenia. Wkrótce w kościele przy klasztorze Ojców Kapucynów na Popowej Górze trzy pary stanęły na ślubnym kobiercu. Wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
Tymczasem Juliusz Verne, po powrocie z podróży balonem, został słynnym pisarzem. Oczywiście, że w swych powieściach wykorzystał to, co usłyszał nocą nad spokojną rzeką Narwią….
Kiedy minęło sto lat od wylądowania nad Narwią przybyszy z kosmosu, ich potomkowie postanowili uczcić niezwykłą rocznicę. Nie mogli jednak uczynić tego oficjalnie, bo … bo nie mogli i już. Takie czasy były. W miejscu, gdzie rycerze spotkali młode i dorodne łomżynianki, postawili im pomnik – wieżę ciśnień. Oprócz nadrzędnego celu budowli – zachowania pamięci o przodkach, pełniła funkcję podrzędną – zapewniała stabilne ciśnienie wody w wodociągu. Swą funkcję pełniła do 1992 roku. Obecnie kolejne pokolenie potomków Kwarcowego, Mosiężnego i Żelaznego zastanawia się, co z wieżą zrobić… Bo w rycerzy z kosmosu i tak dziś nikt nie uwierzy…