Kontynuując tematykę łomżyńskich osobliwych postaci, prezentujemy tekst Teresy Adamowskiej “Ulicą idzie artysta”. Utwór brał udział w konkursie “W mieście, co było mi rajem” Zarządu Głównego Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Łomżyńskiej. Dzięki uprzejmości autorki możemy przedstawić Państwu wspomnienia, które pozwolą przenieść się do Łomży sprzed wielu lat, zapamiętanej oczami małej dziewczynki.
Ulicą idzie artysta malarz, pan Szostak w wojskowym szynelu. Nazywają go „Hitler – Matejko”. Niewysoki, o śnieżnobiałych, długich włosach. Jest nieco podobny do Mickiewicza z obrazu Wańkowicza. Twarz poorana głębokimi bruzdami, ciemna od słońca. Towarzyszą mu nieodłączne psy. Nie wygląda na miłego człowieka. Budzi respekt. Przyznam, że jako dziecko nieco się go bałam.
Kiedyś zostały potrącone przez samochód dwa baraszkujące na ulicy psy. Jeden nie miał żadnych szans i został dobity przez sąsiada o mocnych nerwach. Nikt jednak nie był tym zgorszony. Wszyscy czuliśmy, że to było humanitarne. Drugi, wielki bernardyn, albo nowofundland sprawiał wrażenie lekko poturbowanego. Mijały upalne dni, pies leżał pod drzewem i choć nie wyglądał na bezpańskiego, właściciel się nie zjawiał. Zanosiłam mu jakieś resztki jedzenia i wodę. Któregoś dnia ślęczałam przy psie, gdy nagle poczułam nad sobą czyjąś obecność. To był pan Szostak, który również przyniósł mu jedzenie. Pamiętam jak wyjął z kieszeni bułkę i łamał podtykając psu. Dziś myślę, że to była bułka, której sobie odmówił. Powiedział mi wtedy, że to dobrze, że tu do tego psa przychodzę, i że ważniejsza dla niego jest teraz woda niż jedzenie, bo ma gorączkę. Wydał mi się dobry, spokojny i mądry.
Na rowie, między ulicą, a chodnikiem wsparta na łokciu, w cieniu klonu leży pani Gromadzka. A wokół niej pasie się czternaście kóz o nabrzmiałych mlekiem wymionach. Jest upalna niedziela. Pani Gromadzka ubrana jest w czarną, amerykańską suknię wyszywaną na torsie również czarnymi koralikami, tak monochromatycznie i elegancko. Suknia jest przepiękna, operowa, teatralna, a tu ten rów i kozy. Dzień dobry! – mówię – jaką piękną ma Pani suknię! Pani Gromadzka wyrwana z dalekiego zamyślenia odpowiada szybko, bez chęci na rozmowę. – Jak umrę będzie twoja! – E tam – pomyślałam, na pewno w niej będzie pochowana. „Tydyrytka” – tak ją przezywają. Co to znaczy nikt nie wie. Dziś jej nazwisko odeszło w niepamięć. Ludzie pamiętają tylko to przezwisko.
Jurek, mój kolega z roku opowiadał mi niedawno, że czasem we wspomnieniach zanurza się jego sąsiad, łomżyniak który kiedyś był niedalekim moim sąsiadem, dziś profesor astronomii w Toruniu. Wspomina ludzi i te uliczne historie, a jego opowieści pokrywają się z moimi, które Jurek już zna. Ważnym wątkiem jest zawsze pani Gromadzka i jej kozy nadające tak intensywny zapach całej naszej dzielnicy.
Mieszkała w murowanym niewielkim, jednopiętrowym bloku czynszowym należącym do cegielni – róg Wojska Polskiego i Sikorskiego, na parterze. Lokatorzy pracowali w cegielni, odlewni, mieszkał tam malarz pokojowy, pielęgniarka, stróż. Wszyscy mieli rodzinę. Pani Gromadzka, stara zdziwaczała kobietą była samotna i hodowała kozy. Pamiętam jej niedopasowane, sztuczne szczęki, które poruszały się nieposłusznie w czasie mówienia. Nigdy nie widziałam jej z gołą głową. Zwykle nosiła chustkę zawiązaną pod brodą, a na chustce futrzaną czapkę. Miała dużo dziwnych ubrań. Wyliniałe czapki i futra dominowały bez względu na porę roku. Nie wszyscy akceptowali jej inność i hodowlę, stąd niechęć do starej kobiety podobnej do Baby Jagi.
Stado kóz wypuszczone samopas niszczyło wszystko, co zielone napotkane na drodze. Kozy wchodziły w szkodę. Ogródki, młode drzewka, kwiaty, trawniki, zieleń była zagrożona.
Kiedyś zaprosiła mnie do swojego mieszkania. Panował tam półmrok, chłód, wilgoć, intensywny, duszący zapach kóz i nieświeżości. Mieszkanie składało się z dwóch pomieszczeń. Na wprost drzwi wejściowych znajdował się pokój bez żadnych sprzętów. Pamiętam ściany jakby okopcone, bardzo brudne, a na nich poprzyklejane wycinki z gazet. To były fotografie kobiet i dziewczynek. Pani Gromadzka prowadziła mnie po słomianym barłogu wzdłuż ściany i pokazywała portrety. – Taka byłam jak miałam 10 lat – wskazała na śliczną dziewczynkę z kokardą. Ja wtedy też miałam dziesięć lat. Moja rówieśnica ze zdjęcia, w sukience retro wyglądała na postać wprost z westernu amerykańskiego. – A tak wyglądałam jak miałam dwadzieścia lat. Tu miałam dwadzieścia dwa, a tu szesnaście. Widać było gołym okiem, że brak porządku chronologicznego w kolejności obrazków i podobieństwa twarzy także brak. Pani Gromadzka w jednym wizerunku była pulchną blondynką, a w następnym długonogą brunetką. W mieszkaniu było kilka uprzywilejowanych kóz, pozostałe przebywały w chlewiku na zewnątrz. Czułam, że muszę jak najprędzej wyjść. Jeśli tego natychmiast nie zrobię, uduszę się, umrę tu u pani Gromadzkiej. Pod jakimś pretekstem udało się. W świetle dziennym spostrzegłam, że moje nogi i sukienka upstrzone są pchłami. Biegłam jak oparzona, otrząsałam się, otrzepywałam. Nic mi nie wiadomo czy miała dzieci. Raczej nie. Miała natomiast siostrę, dobrą i miłą kobietę, która nie raz użalała się do mojej babci, że co wysprząta siostrze, to na drugi dzień nie ma śladu. Wiadomo było, że nasz listonosz – pogodny i lubiany przez wszystkich, nieduży, szczupły pan był odbiorcą koziego mleka. Mówiono, że bierze je dla chorej żony. Co działo się z resztą mleka od kóz pani Gromadzkiej? Któż to wie?
Mój czas zawiesił się w przestronnym korytarzu ulicy. Jakby nie dotyczyło jej przemijanie. Zupełnie inaczej niż poza nią. Ulica ta jest miejscem wszelkiej trwałości. Owszem, fizycznie wygląda inaczej niż kiedyś i nieustannie się zmienia, ale to tylko karykaturalne pozory. To tylko jakiś koszmarny makijaż. A prawda jest taka, że ulica ta ma swój twardy dysk, na którym zapisane jest wszystko, co dobre, piękne i metafizyczne. Zapamiętane trwać tak będzie w nieskończoność. Dlatego właśnie nie traktuję poważnie tych pozornych zmian i pozostaję z praobrazem, świętą ikoną tego miejsca.
Teresa Adamowska